No więc skoro już weszłam na ścieżkę minimalizmu, i skoro postanowiłam nie kupić sobie ani jednej sztuki ubrania do końca roku 2020, a także skoro systematycznie przeglądam różne szafy i szafeczki w celu usunięcia przedmiotów, z których nie korzystam i które nic już nie wnoszą do mojego życia, a tylko stoją, zajmują miejsce, zbierają kurz i zabierają energię, bo co jakiś czas trzeba je przełożyć, odkurzyć itd., to doszłam w tej wędrówce do momentu, gdy zaczynam dotykać jakieś święte „eksponaty z szafy” trzymane na bliżej nie wiadomo komu znaną „lepszą okazję”. A także inne relikwie.
Nieśmiało nawet zaczęłam więcej niż „dotykać”. Zaczęłam zastanawiać się, czy przypadkiem nie założyć tych świętych krów z mojej szafy na jakąś całkiem banalną okazję jaką jest na przykład wyprawa do warzywniaka do kolejne kilogramy śliwek do przerobu na przetwory.
No i padło tym razem na marynarkę, która jest w mojej szafie od co najmniej 25 lat, 100% mięciutka milusia cieplusia flauszowa wełna. Dzisiaj takich po prostu nie produkują, więc jak jej nie kochać. Ale to przecież przedmiot użytkowy, a nie relikwia, trzeba nosić. Więc wytrzepałam i wyprowadziłam na spacer do Parku Łazienkowskiego, by odetchnęła świeżym powietrzem. A w drodze powrotnej kupiłam 3 kg śliwek na straganie. Ja zadowolona i ona pewnie też.
Tylko się zastanawiam…
No i co sądzisz po zdjęciach, zachować i chodzić w niej czy oddać?
Skomentuj, Twoja opinia ma znaczenie :)