Minimalizm to droga, a nie cel. Dopadło i mnie. Chociaż gdy się chwilę zastanowiłam, to dochodzę do wniosku, że zawsze byłam minimalistką, tyle tylko że skonfudowaną.
Tak. Skonfudowaną. Bo chociaż w innych aspektach stosowałam podejście miłe planecie, to byłam splątana w kompulsywne zakupy ubrań. Zakupy były sposobem na przyjemne spędzenie czasu i „upolowanie wyjątkowego okazyjnego ciucha”.
W ostatnim czasie – chyba w efekcie poszukiwania prawdy ogólnie i o samej sobie – bardzo bliskie stało mi się podejście minimalistyczne do życia, do garderoby i wyposażenia wnętrz.
Na youtube trafiłam na bardzo inspirujący kanał Koreanki mieszkającej w USA, która nie ma mebli, a z rzeczy osobistych posiada ich chyba tylko – z tego co pamiętam – 12 sztuk. To jest minimalizm ekstremalny i ja na razie nie aspiruję, przede mną jeszcze długa droga. Gdybyś chciała obejrzeć, polecam. Poszukaj: „Heal Your Living”.
Nie aspiruję do posiadania jedynie 12 przedmiotów, bo nie wiem jak to zrobić. To jest przekopanie się, zbadanie i uwolnienie wewnętrznych pokładów konieczności otaczania się przedmiotami. Nie będę na razie tego zgłębiać, bo to obszerny temat na osobny wpis. Dzisiaj zajawka i wyznaczenie cezury czasowej na przyszłość, abym zawsze mogła sobie przypomnieć kiedy to się wszystko zaczęło. Taki rodzaj minimalistycznego pamiętnika 🙂
W efekcie kompulsywno-impulsywnych zakupów ubraniowych moja garderoba jest nieprzemyślana i pełna podobnych ubrań. Ale zamierzam to zmienić! Wolnym krokiem. Tego typu podróż nie jest rzuceniem się z jednej obsesji w drugą, ale przemyślaną, refleksyjną drogą ułatwiania sobie życia lub konkretniej to ujmując, uzdrawiania swojego życia.
Mam za sobą przynajmniej dwa akty uwalniające mnie od przedmiotów.
Pierwszy akt znany jest czytelniczkom znienacka45.pl, bo został uwieczniony w postaci wpisu Jak się ubierać i jak się nie ubierać czyli metamorfoza Ewy…
Drugi akt odbył się, blisko 4 lata temu, gdy przeprowadzałam się z domu do mieszkania. Niestety w szale przeprowadzkowo-wycieńczeniowym nieudokumentowany. Pozbyłam się wtedy blisko 80% wszystkich przedmiotów jakie posiadałam. I wiecie co, poczułam się lżejsza, jakby zniknęły kule u nóg.
Teraz zaczęłam trzeci etap. Z silnej wewnętrznej potrzeby oczyszczenia otoczenia. W sklepach stary rok żegnają remanentem czy nowy rok nim witają – nie wiem dokładnie. Ja też postanowiłam zrobić remanent przed kolejnym nowym etapem mojego życia. Mam 2 całe szafy szerokości jednego metra i jedną w 3/4 wypełnioną ubraniami mieszkającymi tam w stylu „na wcisk”.
Remanent zaczęłam od szafy numer 1. Chciałam podejść metodycznie i policzyłam wszystkie ubrania według typu. Przy kolejnych już nie miałam siły i już tylko liczyłam na sztuki. Poniżej kartka remanentowa. Na dzień remanentu miałam 343 szt. ubrań! Umówmy się, że to ilość dla trzech Ew. Przecież nie używam tego wszystkiego.
Pamiętam jak dużo podróżowałam i miałam zestaw 30 rzeczy w walizce, to nadal nie we wszystkich chodziłam. Plusem było to, że zawsze „miałam się w co ubrać” – nie miałam stanów „o rany! co ja na siebie założę” – i było to niesłychanie łatwe i szybkie. I wszystkie te ubrania bardzo lubiłam, każda rzecz pasowała do pozostałych i można je było dowolnie zestawiać.
To taki przedsmak szafy w kapsułce (capsule wardobe). Nigdy tego nie stosowałam, ale wspomniany okres podróżniczy trwający rok mogę porównać chyba do stosowania „szafy w kapsułce”. Bardzo mi się to podobało.
Wracając do remanentu. 16 spódnic? Przecież ja prawie wcale w nich nie chodzę. I tak dalej. Mówi się, że ze wszystkich ubrań w szafie wykorzystujemy tylko 20%, a pozostałe 80% tylko zajmuje miejsce i zbiera kurz. Więc dlaczego nie pozbyć się tych 80%?
Zaczęłam od ubrań, ale pozostałe miejsca w domu też przeglądam i poddaję pod wątpliwość, skoro ich nie używam to po co mi one?
Sam remanent mnie zmęczył, a co dopiero zajmowanie się tymi rzeczami. Tak sobie myślę, że kiedy zejdę z tego świata to nie chciałabym zostawiać bliskim obciążenia w postaci „czyszczenia mieszkania” – a przynajmniej zminimalizować to doświadczenie.
Jest jeszcze jeden powód, który mnie bardzo motywuje. Im jestem starsza tym bardziej cenię sobie czas i nie chcę tracić go na głupoty czyli zajmowanie się przedmiotami.
Samo zrobienie remanentu mnie zmęczyło. Nie wspomnę o tym, że wzięcie do ręki każdego przedmiotu, który mi nie służy i zastanowienie się co z nim zrobić, a potem fizyczne zajęcie się spowodowaniem zmiany właściciela zajmuje tyyyyle czasu!! Taka strata. Zależy mi na tym, aby za wszelką cenę, zrobić wszystko, aby te przedmioty znalazły nowego właściciela, a nie wylądowały na śmietnisku. Część z nich oddaję, część sprzedaję, a część niestety wyrzucam, bonie nadają się do tego, aby ktoś inny z nich skorzystał.
Kolejny powód to sprzątanie – jest dużo łatwiejsze gdy ma się mniej mebli rożnych przedmiotów nas otaczających.
Wolę doświadczać, podróżować, przemieszczać się z miejsca na miejsce w miarę bezproblemowo, a nie żeby ciężarówka z moimi rzeczami jechała za mną, o ostatnio nawet dwie.
Taki mam plan na resztę życia. Wbrew przeszkodom, które znamy.
A Ty? Jaki masz plan? A może też inspiruje Cię minimalizm? Jeśli tak, podziel się swoimi powodami.
Anita napisał
Ewa, ciekawy wpis. Ja też popieram zdrowy minimalizm. Przeprowadzając się z mężem do nowego mieszkania to właśnie mój mąż naciskał na ten minimalizm. I rzeczywiście mamy mało rzeczy na wierzchu, łatwiej jest sprzątać i przyjemniej się odpoczywa w takim otoczeniu. Co do ubrań, sama ostatnio z szafy zrobiłam remanent, spódnice, koszule które leżały LATAMI. Niektóre nawet nie były używane…. Oj smutne. Czekają teraz na nowego właściciela, bo tez nie lubię marnotrawstwa i tylko będę się cieszyć jeśli innej osobie posłużą.
Ewa napisał
Uwielbiam gdy nie ma bibelotów i innych durnostojek łapiących kurz we wnętrzach. Lubię puste przestrzenie – dają spokój. Gratuluję, że mąż taki minimalista.